Serwis używa cookies. Wyrażasz zgodę na używanie cookie, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Zapoznaj się z polityką cookies. x

Wspomnienia

 "Żeglarska szkoła życia"

Opisywany rejs dookoła Ameryki Południowej żaglowcem "Fryderyk Chopin" odbył się 11 lat temu i trwał w sumie 8 miesięcy. Mimo upływu czasu relacja z niego, napisana przez Piotra Radwańskiego, jednego z uczestników, jest niezwykle ciekawa i warta przeczytania. Zapraszamy do lektury!
 
Niewielu wiedziało o tym rejsie. Właściwie słyszeli o nim tylko sami zainteresowani i ich rodziny. W dodatku równolegle odbywała się wyprawa na dalekie południe na „Zawiszy Czarnym”, pod patronatem Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, relacjonowana przez Telewizję Polską. O nas natomiast było cicho, choć właśnie miał miejsce nie lada wyczyn - podróż dookoła Ameryki Południowej na brygu „Fryderyk Chopin” zorganizowana przez Chrześcijańską Szkołę pod Żaglami, której uczestnikami była młodzież licealna wchodząca właśnie w dorosłe życie. Żeglarska praca połączona z nauką szkolną oraz rozwojem duchowym - niewiele w historii polskiego żeglarstwa odbyło się rejsów o takim charakterze. A już na pewno nie tak długich rejsów. Ten trwał w sumie 8 miesięcy - od połowy września 1998 r. do końca maja 1999 r i podzielony był na 2 etapy po 4 miesiące każdy. 1 część wyprawy zaczęła się w Szczecinie i w podróży oceanicznej przez Kanał Kiloński, Anglię, Wyspy Kanaryjskie, Karaiby, Kanał Panamski, wschodnie wybrzeże Ameryki Południowej, przylądek Horn, „Fryderyk Chopin” dopłynął do Ushuaia w Argentynie. Tam nastąpiła wymiana załóg, a pomiędzy nimi spostrzeżeń i wrażeń o rejsie. 2 etap wystartował w Ushuaia i wschodnim wybrzeżem Ameryki Południowej prowadził przez Karaiby, Ocean Atlantycki, Azory i Kopenhagę, aż do portu docelowego - Świnoujścia. W czasie tych ponad 26000 mil morskich działy się rzeczy zarówno wspaniałe, jak i takie o których chcielibyśmy zapomnieć, narodziły się przyjaźnie, a nawet miłości (ja np. na lotnisku w Buenos Aires poznałem moją żonę). Trudne warunki, ciężka praca i nocne wachty wyrzeźbiły nasze charaktery na bardziej twarde, co z pewnością pomogło nam w dorosłym życiu, a co niejednokrotnie zrozumieliśmy dopiero po latach.
Do tego Rejsu przygotowywaliśmy się dużo wcześniej. Przede wszystkim mentalnie. To miałaby być wielka, ciekawa przygoda z wrażeniami na długie lata. Nauka, która miała się przydać w dorosłym życiu. Po tych ponad 11 latach, które minęły od powrotu z tej wspaniałej wyprawy, jako jej uczestnik mogę stwierdzić, że to się sprawdziło. Przeżyliśmy naprawdę cenną i niezapomnianą żeglarską szkołę życia. W podróż dookoła Ameryki Południowej popłynęli młodzi ludzie (16-17 lat) z całej Polski, przeważnie z liceów katolickich. Młodzież, która wiedziała, że trzeba skorzystać z szansy jaką daje życie, a jednocześnie która w większości miała styczność z wodą, co najwyżej, pod prysznicem albo w basenie. A tu przychodzi im przeżyć cztery miesiące na morzu, przebywając w wielkich niewygodach na 400 m² powierzchni statku, z którego nie ma, „w razie czego”, gdzie i jak uciec. A jednak wielu to pokochało...


Ushuaia 30.01 - 2.02.99
Początek na końcu świata
Aby dotrzeć do Ziemi Ognistej lecieliśmy dwoma samolotami i przemierzyliśmy autokarem całą Patagonię w 52 godziny. W nocy przy kei w Ushuaia zobaczyliśmy Go po raz pierwszy. Wielki, wspaniały żaglowiec w swym majestacie odkrywał z dnia na dzień cząstkę siebie. Poznawaliśmy węzły, alarmy, rodzaje żagli i lin. „Fryderyk Chopin” miał być dla nas domem, miejscem pracy, nauki i odpoczynku. A przede wszystkim NASZYM statkiem, którego musieliśmy i chcieliśmy bezpiecznie doprowadzić do celu. Człowiekiem, który to gwarantował był wielki autorytet dla każdego z nas - Kapitan Ziemowit Barański.
Z pamiętnika: Ushuaia to piękne miasteczko kurortowe umiejscowione pośród gór. Ponieważ położone jest najbliżej bieguna południowego nazywa się go potocznie po hiszpańsku „Fin del Mundo” czyli „koniec świata”. Temperatura zimą waha się tu w granicach 0 C. Chodziliśmy jeszcze w kurtkach, ale wkrótce miało się to zmienić.
 
Rejs 2.02 - 17.02
15 dni piekła...
Na początku dla wszystkich to była czarna magia. Co robić przy stawianiu i zrzucaniu żagli, jakie liny ciągnąć, jak klarować „szmaty”, jak obracać kołem sterowym, żeby nie zrobić niekontrolowanego zwrotu. Uczyliśmy się wszystkiego od postaw - sterowania, nawigowania, obsługiwania żagli, wchodzenia na wysoko osadzone na maszcie reje. Cała wiedza i umiejętności przyszły z czasem. Podzielono nas na cztery 9 i 10-osobowe wachty. Każda wachta mianowała starszego wachtowego, który był łącznikiem między kadrą oficerską a załogą.
Pierwsze siedem dni rejsu to było piekło. Sztorm od 7 do 8 w skali Beauforta i ciągłe bujanie sprawiły, że byliśmy zmuszeni godzinami przesiadywać w „kibelku” albo z głowami za burtą. Jeżeli już ktoś zdecydował się pójść na posiłek to tylko z woreczkiem w ręku. Nie było lekcji ani prac bosmańskich, a dyżury w kuchni przychodziły nam z wielką trudnością. Snuliśmy się po pokładzie jak duchy. Wszystko to minęło po tygodniu rejsu, a po miesiącu mogliśmy - przynajmniej teoretycznie - nazwać się prawdziwymi wilkami morskimi.
Z pamiętnika: (...) Po kolacji wymiotowałem jeszcze trzy razy, mdliło mnie okropnie. Widziałem ludzi smętnie chodzących z woreczkami pod pachą. Niektórzy załamali się kompletnie, zaszywając się w swoich kojach. Kapitan mówił, że najlepszym lekarstwem na chorobę morską jest praca i oczywiście miał rację...
 
Puerto Madryn 3.02
...dzień wytchnienia
Nasz pierwszy postój. Typowe, małe miasteczko argentyńskie położone nad zatoką z piękną plażą i bujną roślinnością. W sklepach zaopatrzyliśmy się w słodycze i owoce, bo tego na statku brakuje najbardziej. Zorganizowano dla nas wycieczkę autokarową - zobaczyliśmy lwy morskie, ale z odległości...dwustu metrów. Niestety obiecanych wielorybów w Zatoce Wielorybów nie było.
Z pamiętnika: (...) Puerto Madryn to małe, bogate 15 - tysięczne miasteczko rybackie z różnymi atrakcjami. Wyglądało bardzo ładnie - palmy, morze, piękne
domy, uliczki po których chadzały urodziwe miejscowe dziewczyny. W ciągu paru dni pogoda zmieniła się diametralnie - temperatura wzrosła do 25° C. A przecież u nas zima...
 
Buenos Aires 17.02 - 23.02
Raj w rytmie tango

Pięć dni, które spędziliśmy w stolicy Argentyny były prawdziwym darem niebios. Po wyczerpującej podróży w końcu mogliśmy odpocząć, zapoznać się z wielkim światem i kulturą południowo - amerykańską. Buenos to ogromne 16 - milionowe miasto z wielką ilością ulic, sklepów i wszędobylskich taksówek. Tutaj też znajduje się najszersza ulica świata, której odległość od jednej do drugiej krawędzi wynosi przeszło sto metrów. Życie na uliczkach „boskiego” Buenos toczy się w rytmie tango - jest kolorowe, pełne pasji i elegancji. Spotkaliśmy się z tutejszą Polonią, która przyjęła nas znakomicie. Mieliśmy wszystkiego pod dostatkiem - kąpaliśmy się w basenie, graliśmy w piłkę nożną i siatkówkę, częstowano nas wspaniałymi potrawami. W zamian zaprezentowaliśmy tańce narodowe, które zatwardziale trenowaliśmy jeszcze przed rejsem - Poloneza i Krakowiaka oraz zaśpiewaliśmy piosenki patriotyczne i żeglarskie. Nasi gospodarze byli naprawdę serdeczni, a z kilkoma osobami udało się nam zaprzyjaźnić. Wieczorami włóczyliśmy się po nocnym Buenos, szaleliśmy w pubach lub podrywaliśmy argentyńskie piękności...
Z pamiętnika: (...) Powoli pojawiało się pięć ogromnych, oświetlonych wieżowców, które górowały nad miastem. Kapitan manewrował. Jest coś tajemniczego w przybijaniu do kei nocą - na pokładzie unosi się trudny do opisania mistycyzm, gdy posłusznie i sprawnie reagujemy na głośne i stanowcze komendy Kapitana. Wpływaliśmy do portu, a właściwie do jego części, bo sam port jest ogromny. Tak jak ogromna jest stolica Argentyny.

Rejs 23.02 - 24.03
Miesiąc na morzu - może dosyć?
Ten miesiąc to był ciężki kawałek chleba. Nie dokuczała nam już choroba morska ani mocne wiatry, lecz wręcz przeciwnie - ich brak, a także nasilająca się monotonia. Każdy dzień rejsu zaczynaliśmy o godz. 8 porannym apelem na rufie - postawieniem bandery wraz z wybiciem szklanek pokładowym dzwonem, odśpiewaniem „Kiedy ranne wstają zorze” i komentarzem Kapitana na temat dnia poprzedniego. W czterodniowym cyklu robiliśmy na okrągło to samo: kambuz (praca w kuchni), wachta nawigacyjna (sterowanie, stanie „na oku", prace z żaglami i linami, prace bosmańskie) i lekcje. Tylko niedziela była dla nas prawdziwym dniem świętym - można było odpocząć od tych wszystkich zajęć, a przynajmniej mogli ci, którym akurat nie wypadła praca w kambuzie...No i obowiązkowo msza święta, którą celebrował dyrektor Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami i główny organizator wyprawy, ks. Andrzej Jaskuła. Po pewnym czasie całkowicie przyzwyczailiśmy się do tego zwariowanego trybu życia, ale dni dłużyły się okropnie. Ponadto od Buenos zrobiło się upalnie i gdyby nie wentylacja pod pokładem, która i tak nie zawsze działała, to byśmy się dosłownie rozpuścili. Ze sztormiaków wskoczyliśmy w stroje kąpielowe: 40° C w dzień i 25° C w nocy wszystko tłumaczy. Ponadto musieliśmy oszczędzać wodę do mycia, co oznaczało regularne kąpiele w...umywalce. Zamiast pryszniców w łazienkach odbywaliśmy wspaniałe kąpiele deszczowe na pokładzie. Ale czy po tym wszystkim ktoś z nas miał dosyć morza? Przyszłość pokazała, że wręcz przeciwnie.
Z pamiętnika: (...) Dzisiaj tylko i aż siedem godzin spania. Z tym snem trzeba naprawdę bardzo uważać. Człowiek dopiero w trudnych warunkach uczy się dla niego szacunku. (...) Po ciężkim wczorajszym dniu dzisiaj był czas odpoczynku - niedziela. Dzień, który zaczynam doceniać, a to dlatego, że przez resztę tygodnia harujemy jak woły...
Salwador 24.03 - 27.03
Ziemia obiecana
Podczas miesiąca na morzu dostawaliśmy bzika, ale jak zobaczyliśmy brzeg Salwadoru oszaleliśmy do reszty. To miasto jest zupełnie inne niż Buenos Aires. Mniej luksusowych sklepów, większa bieda, żebracy na ulicach, handlarze narkotyków, slumsy na każdym kroku. Jednak trzy dni spędzone tutaj okazały się jeszcze ciekawszym przeżyciem niż w stolicy Argentyny. Gdy spacerowało się wąskimi uliczkami czuło się klimat miasta, który jednak nie zawsze okazywał się przyjazny dla turystów. Wspaniała muzyka na narodowym instrumencie bing - bao (czyli strunie zawieszonej na kawałku bambusa) i niesamowity pokaz sztuki walki – capoeiry, sprawiły, że pobyt w Salwadorze będziemy jeszcze długo wspominać. Uroku temu miastu dodawał regularnie padający deszcz równikowy, który zmywał bród z ulic i placów. 27 marca nad ranem wyruszyliśmy w stronę Karaibów.
Z pamiętnika: ...Salwador to, jak cała
Brazylia, miasto kontrastu biedoty i bogactwa. Na tle wysokich budynków widnieją slumsy. W kartonowych domach ludzie oglądają telewizję. Biedne i bezdomne dzieci biegają po ulicach, prosząc o jałmużnę, ludzie kombinują na wszelkie sposoby, okradając i oszukując turystów. Handlarzy narkotyków widać na każdym kroku...
 
Rejs 27.03 - 02.04
Droga na Wyspę Przygód
Coraz bliżej święta. Ale atmosfery zbliżającego się wydarzenia nie dawało się odczuć. Jeszcze nie. W wolnych chwilach siadaliśmy na śródokręciu i graliśmy na instrumentach muzycznych zakupionych w Salwadorze. Bing - bao, bongosy, marakasy - nie wiedzieliśmy jak na tym się gra, ale ważniejsza od dobrej muzyki była dobra zabawa. Kilka razy udało nam się złowić olbrzymią rybę, którą nazwaliśmy „łachu". Nasz kucharz Jacek miał prosty sposób na wyżywienie całej załogi.
Z pamiętnika: (...) Ostatnio wieczory są bardzo ciepłe. Kładziemy się wtedy na rufie i wpatrując się w niebo usłane gwiazdam,i rozmawiamy bez końca. Bywa, że Kapitan lub bosman ,Adam Kantorysiński, opowiadają nam o fascynujących, morskich przygodach. Natomiast w dzień na rufowej ławeczce siadają zażarcie dyskutując - Kpt. Barański, I oficer Marcin Jażdżewski, bosman oraz mechanik, popularny „Dziadzia”. Na jakie tematy? - pozostanie dla nas tajemnicą.
 
Fernando de Noronha 02.04
Pierwsze, cudowne spotkanie
Widok jak z bajki. Zielony kawałek lądu wystający z morza. Wyspa pozbawiona cywilizacji, choć znaleźliśmy kilka sklepów i pocztę. Wszędzie docieraliśmy autostopem i oczywiście nie obyło się bez przygód. Nigdy nie zapomnę kąpieli w oceanie z dwumetrowymi falami, które o mało mnie nie połamały. Nurkowanie w rafach koralowych wielu z nas pozbawiło aparatów fotograficznych. Kiedy chciało się nam pić - piliśmy mleko z kokosów, kiedy chciało się nam jeść - jedliśmy ich biały miąższ.
Z pamiętnika: (...) Obudził mnie drugi dzwonek na podniesienie bandery i krzyk kolegów: „wyjrzyjcie na zewnątrz - piękny widok!”. Wyszedłem na pokład. Zaiste, widok był oszołamiający, zwłaszcza, że był to dla nas pierwszy kontakt z jakąkolwiek wyspą.
 
Rejs 03.04 - 15.04
Równik po raz pierwszy
W Niedzielę Wielkanocną nie było mowy o pracy. Na wspólnym śniadaniu próbowaliśmy poczuć magię świąt. Dla większości z nas były to pierwsze święta poza domem. Tym razem spędzaliśmy je z rodziną zastępczą, czyli załogą "Fryderyka Chopina". 5 kwietnia o godz. 11:22 przepłynęliśmy równik. Nasza pozycja o tej porze to 0°00' N, 37°22' W. Oczywiście czekał nas chrzest równikowy i spotkanie z samym Neptunem. Nasi oficerowie i nauczyciele w przebraniach przygotowali dla nas istne piekiełko. Musieliśmy przejść przez „tortury” u doktora i jego pielęgniarki, fryzjera, diabła, a w prezencie od Neptuna i jego żony Prozerpiny dostaliśmy do zjedzenia „przepyszne” danie dnia. Wtedy też nadano nam nowe imiona. Moje to „Wygięty rudel”. A przed nami wyczekane wakacje na Karaibach...
Z pamiętnika: (...) Ostatniej doby „zrobiliśmy” 122 mile morskie czyli bardzo przyzwoicie. Idziemy kursem 300° prosto na Wyspy Karaibskie. Znowu było pochmurno i w takich warunkach zbliżaliśmy się do równika. Gdy o godz. 11:22 przekroczyliśmy 0°00' Jarek uderzył energicznie w dzwon pokładowy. Oficerowie, mechanicy i Kapitan wznieśli toast. Dzisiaj po obiedzie - chrzest.
 
 
 
Karaiby 15.04 - 25.04
Sen czy rzeczywistość?
Trudno było sobie to wyobrazić, ale przecież byliśmy na słynnych Karaibach. I dlatego trzeba było się bawić na całego! W kilku zdaniach: francuska Martynika kojarzy mi się z kąpielą w ciepłym oceanie po zachodzie słońca, pięknymi palmami i barem ,,Hemingway'', w którym degustowaliśmy pyszne drinki. Dominika, z kolei, to niesamowite wrażenia z najbardziej dziewiczej wyspy Karaibów: łażenie po lasach palmowych, kąpiele w słodkiej wodzie wodospadu, jedzenie bananów, kokosów i grejpfrutów prosto z drzew, a także zabawa w pobliskim barze. Wyspy Święte to przede wszystkim masa sklepów, ale i piękne widoki ze wzgórza, na którym stał Fort Napoleona, teraz niestety zamknięty dla zwiedzających. W holendersko - francuskim St. Maarten byliśmy tylko po stronie należącej do Holandii, ale to wystarczyło, żeby w strefie bezcłowej zaopatrzyć się w nowoczesny sprzęt elektroniczny. 25 kwietnia Karaiby zostawiliśmy za rufą, a piękne przeżycia w naszych głowach, których nikt nigdy nam nie odbierze.
Z pamiętnika: (...) Wieczorem mieliśmy czas wolny. Poszliśmy z kolegami na plażę. Ciepłe morze, dookoła palmy i piękny zachód słońca na tle cumujących żaglowców. Do tego bar z różnorakimi drinkami, które degustowaliśmy dryfując w ciepłym oceanie. Rozkoszowaliśmy się tą chwilą bez końca. Ale koniec musiał kiedyś nastąpić...
 
Rejs 25.04 - 14.05
W 18 dni przez Atlantyk
Już od dłuższego czasu znaliśmy nasz żaglowiec na wylot. To co na początku wydawało się takie obce, teraz było „chlebem powszednim”. I co tu dużo mówić - bardzo się ze sobą zaprzyjaźniliśmy. Także z kadrą oficerską, która niekoniecznie dawała się lubić. Oczywiście poza Kapitanem i bosmanem, wzorcami prawdziwych, twardych żeglarzy, których podziwialiśmy.
Przeżywaliśmy fajne chwile, kiedy okazało się, że na statku jest telewizor i wideo. Siadaliśmy wtedy wieczorami w klasie (czyli mesie znajdującej się na poziomie górnego pokładu) i wspólnie oglądaliśmy
filmy. Również obchodzenie kolejnych 18-tych urodzin było prawdziwą frajdą, bowiem rodziło okazję do załapania się na kawałek ciasta.
Z pamiętnika: (...) Niedziela rozpoczyna kolejny wielki maraton, tym razem przez Atlantyk, w stronę domu, do Polski. Powoli zbliża się koniec tego niepowtarzalnego Rejsu.
 
Ponta Delgada, Azory 14.05 - 15.05
Europa, Europa...
Ponta Delgada na Azorach. Miasto zadbane, czyste i bardzo ładne. W powietrzu unosił się klimat Europy, a wśród załogi widać było smutek i rozrzewnienie za tym, co niedługo miało się zakończyć. Na betonowej ścianie falochronu zostawiliśmy rysunek NASZEGO „Frycka" - pamiątkę po Rejsie i symbol tego co czuliśmy w duszach.
Z pamiętnika: (...) Wachtę mieliśmy już od godz. 4 rano. Nie pospałem sobie zbyt długo. Azory czekają. Nie było alarmu do żagli. Sami jako wachta ściągaliśmy wszystkie kliwry i sztaksle, by następnie je sklarować. Ok. godz. 6 było już widać brzeg bardzo wyraźnie. Przed nami widniała wyspa Sao Miguel, a zmierzaliśmy do portu Ponta Delgada...
 
Rejs 15.05 - 29.05
Ostatni miesiąc, ostatnie dni...
Wszystko potoczyło się w ekspresowym tempie. Kanał Angielski, Morze Północne, Kanał Kiloński, Bałtyk, Kopenhaga, Świnoujście. Prawie cały czas płynęliśmy na silniku, aby jeszcze zawinąć do Kopenhagi i do Polski zdążyć na 31 maja. Taki był warunek armatora.
 
KOPENHAGA 29.05
...ostatnie miasto...
Ostatni port przed Polską, gdzie również czekało na nas sporo atrakcji. Wesołe miasteczko Tivoli, sławna ulica Nyhavn, kopenhaska syrenka i muzeum erotyki. Oprócz króla króluje tu luz i tolerancja, no i piwo Carlsberg, które, jak się wydaje pija, prawie każdy Duńczyk. Na pokład „Frycka” zawitała Telewizja Polska, która nagrywała o nas materiał do programu „Raj”.
Z pamiętnika: (...) W drodze do kei salutowaliśmy przed statkiem królewskim, na którym właśnie (jak głosiła plotka) przebywała królowa Danii. Kopenhaga jest „ułożona”, zadbana i czysta, co stanowi wyraźny kontrast w stosunku do krajów Ameryki Południowej. Dotyczy to także cen, bowiem wszystko jest tak drogie, że nie opłaca się nawet rozmieniać dolarów na korony...
 
Rejs 30.05 -31.05
...czar ostatnich chwil
Te dwa dni to był czas, kiedy wymienialiśmy się adresami i wpisywaliśmy się w pamiętniki. W ciągu tych czterech miesięcy stworzyliśmy naprawdę zgraną paczkę, bardzo się zżyliśmy i rozstanie przyszło nam bardzo ciężko. Kapitan powiedział, że była to jedna z najlepszych załóg szkolnych jaką prowadził. Te ostatnie chwile były naprawdę miłe, ale żal z powodu kończącej się podróży i konieczności rozstania się, narastał. I jeszcze długo w nas pozostanie.
Z pamiętnika: (...) Czas leci jak opętany i wszyscy czujemy, że zbliża się koniec Rejsu. Czy można sobie teraz wyobrazić początek tej przygody? Bardzo trudno. Przecież to było tak niedawno, a wydaję się jakby minęła wieczność. To, że staliśmy się zupełnie innymi ludźmi dojdzie do nas dopiero po pewnym czasie. A teraz, już za kilka dni, będziemy w domu. Co tych kilka dni znaczy wobec minionych 126...?
 
Świnoujście 31.05
W porcie przeznaczenia
Do kei w Świnoujściu zacumowaliśmy po południu. Powitanie było prawdziwie żeglarskie – staliśmy wszyscy na pertach rejowych, jak doświadczeni żeglarze z krwi i kości. Tak naprawdę staliśmy wtedy na czubku świata. Czekały na nas stęsknione i dumne rodziny - były łzy, ciepłe słowa, mocne uściski i siarczyste całusy. Tak wyglądało przywitanie z rodzicami i pożegnanie między nami. Na ceremonii zakończeniu Rejsu wręczono nam świadectwa uczestnictwa i dyplomy z chrztu równikowego.
Czego nauczyło nas morze? Na pewno pokory, cierpliwości, wytrwałości i odpowiedzialności za własne czyny. Czy popłynąłbym jeszcze raz na taki rejs? Z tą załogą i tym żaglowcem nawet na koniec świata...
Z pamiętnika: (...) Przed wejściem do Świnoujścia mijaliśmy „Pogorię", żaglowiec tworzący, tak jak „Frycek", historię polskiego i światowego żeglarstwa. Jesteśmy już w domu. Gdzie są moi rodzice? A, widzę - uśmiechają się i machają do mnie. To jakby przenieść się w czasie i przestrzeni.
 
Piotr Radwański,
uczestnik wyprawy
 
Wyprawa "Chrześcijańskiej Szkoły pod Żaglami" otrzymała nagrodę "Rejs Roku 1999", którą wraz z ks. Andrzejem Jaskułą odebrał Kpt. Ziemowit Barański.
 
Chrześcijańska Szkoła pod Żaglamistowarzyszenie zarejestrowane w 1998 z siedzibą w Pelplinie, zajmujące się organizowaniem obozów i wypraw żeglarskich, połączonych z wychowywaniem w duchu chrześcijańskim. Rejsy są organizowane pod opieką doświadczonych kapitanów oraz przy udziale kapelana. Pomysłodawcą i urzędującym do dziś Prezesem Zarządu jest ksiądz Andrzej Jaskuła, proboszcz parafii w Sośnie. Najbliższym projektem stowarzyszenia jest niemal dwuletni rejs dookoła świata, śladami pielgrzymek Jana Pawła II.
 
 

Sylwester na Chopinie


Jakiś czas temu, o ile dobrze pamiętam był to koniec października, może początek listopada 2007 roku zadzwonił do mnie Jasiek Sieczkowski, armator pływającej na obozach Monady i usłyszałem w telefonie: "Adam, co robisz w Sylwestra? Bo jest rejs do Kopenhagi, tydzień, na Chopinie, szansa na 100 godzin do kojota (czyli Kapitana Jachtowego), fajna ekipa..." Zaczęło się kilkudniowe rozmyślanie, do pomysłu zapaliła się również Ania P., ale jak przyszło co do czego, to okazało się, że praca, czy coś, i nie bardzo może płynąć. Ja jednak twardo obstawiałem, że popłynę. Czym prędzej zrobiłem przelew za rejs, żeby głupie pomysły do głowy mi nie przyszły.

Coraz częściej w głowie pojawiały się rozmyślania co to będzie i jak to będzie. Bo, że na morze to luz, ale w zimie???!!! Ania zrezygnowała, namawiałem kilka innych osób, ale wszyscy raczej pukali się w czoło, zamiast ucieszyć się na dobrą propozycję, kilka osób bardzo się dopytywało o prom jakim popłynę, nie bardzo chcieli wierzyć, że ów prom to po prostu żaglowiec, s/y Fryderyk Chopin. Jedynie Asia zdecydowała się popłynąć. Brawo!

Przyszły Święta Bożego Narodzenia, zaraz po nich dzień na pakowanie. Co zabrać? Wszystko co ciepłe. Jeden sztormiak, drugi sztormiak, cztery bluzy, trzy pary spodni, cztery czapki, trzy pary butów, skarpetki... Wszystko oczywiście w zimowym wydaniu, wielki worek żaglarski zrobił się za mały. Druga torba też pełna. Kurtka sztormiakowa już się nie zmieściła, spiwór też, jedno zabieram na grzbiecie, drugie pod pachą. pewnie będę wyglądał jak wariat, ale co tam, jest cień szansy, że nie zmarzne, jak się zrobi 20 stopni mrozu.

Z domu wyjechaliśmy 28 grudnia 2007 roku o 0630. Spokojnie, nie spiesząc się, dojechaliśmy do Gdyni. Po drodze zabraliśmy z Gdańska KajTana, mojego kolegę z listy dyskusyjnej dotyczącej dużych fiatów. Kajtan przejął auto, zabrał na bezpieczny parking, na koniec rejsu przyjechał po nas do portu. Dziękuję bardzo.

Zostaliśmy na statku. Szybkie, sprawne mustrowanie do załogi i pierwsza nauka. Pierwsze wejście na saling, na reje, poznawanie żagli, olinowania, całego takielunku. Wieczorem spotkanie z kapitanem, już całej załogi i przede wszystkim dowiadujemy się, że nici z Kopenhagi - za mało czasu, poza tym pod wiatr mamy małe szanse na dojście tam na czas. Zatem celem naszego rejsu stało się Visby na Gotlandii. Trochę nieśmiało wspomnieliśmy o Sztokholmie, ale Kapitan szybko wybił nam to z głowy, argumentując właśnie czasem. Jak się okazało miał rację. Potem dowiedzieliśmy się kto trafił do której wachty, jakie są nasze obowiązki na statku, "szczęśliwcy" zobaczyli się na liście pomocników kuka. Trafiamy z Asią do drugiej wachty, wraz z dziesiątką takich jak my obsługujemy grotmaszt i to co na rufie statku.

29 grudnia 2007. Pobudka o 0730, takim głośnym dzwonkiem, o ósmej śniadanie, potem "rejony". Co to "rejony" - to co w wojsku - szeregowy, będziecie zamiatać od tego rogu do kolacji ;-) - czyli sprzątanie statku, idzie to sprawnie, trzy osoby robią swój rejon w góra pół godziny.

Po rejonach - wychodzimy. Cała załoga na pokładzie, wszyscy przejęci, co to będzie... Zaraz za głowkami portu stawiamy żagle. Wchodzę na grotreję, trzeba rozwiązać sejzingi na grocie aby postawić żagiel. Nawet udało mi się dojść do noku reji. Zszedłem stamtąd cały zlany potem, każde wejście dla kogoś, kto nie ma wprawy, jest wyprawą niemalże do nieba. Potem brasowanie, odpowiednie wybranie szotów, i żagle stoją! Jedziemy! Całkiem nieźle, ostro na wiatr (tutaj ostro to tak, jak pełnym bajdewindem na Morsie), w przechyle, szybko. W ciągu godziny omijamy Hel, odpadamy i wio na północ.

Wieczorem trzeba zrzucić żagle. Nie wszystkie - spadają grot, fok i chyba grotbramsel (czwarty od dołu na grotmaszcie). Próbuję wejśc na grot reję, ale się zaciąłem - początek rejsu, brak wprawy, ciemno, buja - nie dałem rady. Szczęściem oficerowie i starsi wacht są bardzo wyrozumiali i nie wganiają na górę na siłę.

Było całkiem chłodno - moim standardowym ubraniem były dwie bluzy, polarowe spodnie, trzy pary skarpetek i na to wszystko dwa sztormiaki. I czapka i zimowe rękawiczki. I mimo to zmieniamy się na wachtach, nie wszyscy muszą cały czas stać na mostku, mozna wejść pod pokład, ogrzać się tam, ale absolutnie nie wolno rozbierać się ze sztormiaków - trzba być cały czas w pełnej gotowości.

Pierwsza, wieczorna wachta - od 2000 do 2400 - mija dość ciężko. Buje, nie wszyscy czują się dobrze, kilka osób ciepi na chorobe morską. Mnie też muliło, nie obeszło się bez "pawia", na szczęście moje złe samopoczucie nie wyłączyło mnie z prac na pokładzie.

Później było łatwiej - następnego dnia wszedłem na trumsreję, (na ta najwyższą) na grotmaszcie. Wgramoliłem się tam jako pomocnik - Śląski, nasz starszy wachty wypatrzył, że trumsel (żagiel na owej reji) był źle sklarowany. Trzeba było wejśc i poprawić. To wejście ułatwiło mi bardzo późniejszą prace na rejach, po prostu pewniej się tam czułem. Poza tym duża pochwała nalezy się starszym wacht - wchodzili na górę razem z nami, dużo podpowiadali, radzili, itd - było jeszcze łatwiej.

Wieczorem, 30 grudnia weszliśmy do Visby. Tuż przed zrzuciliśy żagle, co było przysłowiową bułką z masłem, wszak morze było już dość równe, nie bujało. W ogóle na żaglowcu jest inaczej - każdy większy manewr wymaga pracy całej załogi. Jeżeli trzeba brasować, zrzucać, stawiać żagle - na deku są wszyscy. Oczywiście chwilę wcześniej rozlega się głośny dzwonek, po dzwonku słychać przez "szczekaczkę" głos Kapitana z informacją co będziemy robić. Najbardziej szczęsliwi są ci, którzy własnie usnęli...

Wieczorem - spacer po Visby, a potem robi się spiewana impreza w mesie. My balujemy do północy, ostatni kończą chyba o 3 rano :-)

31 grudnia. Rano ponowna wycieczka po Visby, oglądamy to urocze miasteczko, robimy zakupy, zdjęcia. Fajne są te skandynawskie miasteczka, spokojne, ciche, bezpieczne, zadbane, czyste... Małe domki, wszystko sprawia wrażenie totalnej sielanki :-) I pustki. Asia, która tu była latem jeszcze tego roku, opwiada, że wtedy było pełno ludzi. A teraz? Nikogo. Robimy jakieś drobne zakupy, w sklepach można płacić w Euro (całe szczęście), handlowcy stosują jakiś przywoity przelicznik, więc nie dokładamy zbytnio do tego interesu. Resztę wydają w koronach, ale fartem musimy płacić równe kwoty i takie też banknoty są w naszym posiadaniu. Na statek wrócilismy około 1400, prosto na obiad.

Po połuniu krótka drzemka, ogólnie jest bardzo wesoło, później przenieśliśmy się do klasy, gdzie stoi telewizor z odtwarzaczem video. Wśród kaset, po dłuższych poszukiwaniach, znaleźliśmy "Kilera" (wiedzieliśmy, że on tam jest, I oficer nam powiedziała, ale w którym opakowaniu?) i zrobiło się oglądanie. W trakcie przerwano nam tą miłą czynność - trzeba się było szykować do samego balu sylwestrowego.

Kambuz przygotował masę pysznego żarcia, a my zadowoleni i jednocześnie trochę niepewni znowu trafiliśmy do klasy. Pojawiła się tam cała załoga, ktoś włączył muzykę, na początku było sztywno, ale po kilkunastu minutach było już normalnie :-) Mocno wesoło, tańce, hulanki, swawole trwały do białego... e, nie do białego, bo wystarczy popłynąc kawałek na północ z Polski, aby noc znacząco się wydłużyła. Wytrzymaliśmy do czwartej rano, najwytrwalsi do siódmej.

A sam Nowy Rok? Powitaliśmy Go na całą załogą na achterdeku, strzelając korkami od szamapanów. Kapitan prażył z pieknej armatki, która normalnie mieszka w salonie kapitańskim. Huku i dymu z tego wynalazku leciało co niemiara. Fajerwerków nikt nie miał, zresztą nikomu nie przeszło przez głowę, żeby takowymi strzelać. Szkoda byłaby wielka, gdyby taki płonący wylądował na przykład na żaglu.

musieli wstac duuużo wcześniej, aby wszystko przygotować) i zaraz rozległ się wspaniały dźwięk - dzwonek - i Kapitan oznajmił przez szczekaczkę, że zaprasza wszystkich na pokład, alarm manewrowy, wychodzimy z Visby. Poubierani we wszystko co ciepłe, z szelkami na grzbietach pojawilismy się na pokładzie. Nasza wachta obsługiwała cumy i szpringi rufowe, odeszliśmy, po chwili wszystko było sklarowane. Nabieraliśmy wprawy.

Wiatru nie było zbyt wiele, zatem szefostwo zadecydowało, że stawiamy wszystkie żagle. Na bukszprycie: bramkliwer, bombramkliwer i latacz, na fokmaszcie (od dołu): fok, fokmarsel dolny, fokmarsel górny, fokbramsel, fokbombramsel, foktrumsel. Potem trójkąty między masztami: grotsztaksel i grotbramsztaksel, na grotmaszcie: grot, grotmarsel dolny, grotmarsel górny, grotbramsel, grotbombramsel (no dobra, tego nie było, podarł się na poprzendim rejsie), grottrumsel i na samym końcu postawiliśmy wielki, gaflowy sterżagiel.

Wtedy odbyła się sesja fotograficzna. Generalnie wszyscy latali cały czas po pokładzie z aparatami, niektórzy weszli na maszty, żeby zrobić zdjęcia z góry. Efektowne są bardzo.

Na pełnych żaglach popłyneliśmy może dwie godziny, zaczęło się powoli rozwiewać, więc zaczęliśmy zrzucać żagle od góry. Wiatr do tego nie był zbyt korzystny, najpierw celowaliśmy w Szczecin, potem trohę odkręciło i udało się iść na Władysławowo. Wieczorem kto mógł to wylądował w koi, trzeba było odespać sylwestrowe szaleństwa.

I tak nam upłynęła kolejna doba w morzu. Szliśmy bajdewindem, bardzo pełnym, cóż, ten typ po prostu tak ma. Jak każdy rejowec. W międzyczasie mamy wachty pokładowe, ze względu na temperaturę dzielimy się, część wachty siedzi wewnątrz, tak aby jednocześnie zbytnio nie marznąć.

Asia 2 stycznia miała kambuz, więc siedziała ledwo żywa pod pokładem, dzielnie obierając z dwójką pozostałych nieszczęśników worek ziemniaków, szykując tony kotletów i dziesiątki herbat :-) My trwaliśmy albo na górze, albo w kojach, nie wychodząc na pokład, bo zimno. Wieczorem podeszliśmy w okolice Władysławowa, może kawałek na zachód stamtąd. Wiał oczywiście wschodni wiatr. Czy mogło być inaczej? Nie, nigdy :-) Zatem pod Władkowem zwrot i znowu 6 godzin w morze. Wtedy kolejny zwrot i już na naszej wachcie (a urzędowaliśmy na pokładzie wtedy od 0400 do 0800) dopłynęliśmy w okolice Jastarni... Już wtedy było mocno zimno, trzeba się było dość często zmieniać na sterze, na oku, cięzko było wytrzymać nawet pół godziny.

Zaczęliśmy płynąć wzdłuż Półwyspu Helskiego. Pod wiatr. Pod falę. Zimno, że hoho, silnik cała naprzód, a GPS pokazuje prędkość. 1 węzeł. 1,5... 0,3... 0,8... 1,2... Krew nas trochę zalewała, ale generalnie wszystkim się już podobało, bo się przyzwyczaili do bujania i choroba morska poszła w niepamięć. Siedzieliśmy sobie w klasie, na dziobie, tam, gdzie najbardziej buja, zadowoleni, rozmawiając na rózne tematy. Potem zalegliśmy na chwilę w kojach i obudził nas dzwonek i głos Kapitana - alarm manewrowy, wchodzimy do portu.

Gdynia przywitała nas silnym wiatrem i mrozem. Potem tylko cumowanie, szybki klar i w zasadzie po rejsie. No, obiad, grupowe zdjęcia, wymiana namiarów, o 1615 przyjechał po nas KajTan (jeszcze raz dziękuję) i ruszyliśmy drogę powrotną. Ogrzewanie w aucie chodziło na maksa cały czas :-) Wracając odwiedziliśmy wspólnie kolegę Jerzego, od którego odebrałem mnóstwo części do mojego Bardzo Dużego Fiata, powspominaliśmy i... ale to już nie ta bajka.

I wspólnie z Asią chcieliśmy podziękować całej Załodze sylwestrowego rejsy na Chopinie. BYŁO SUPER!!!

Autor: Adam Żyszkowski
artykuł z serwisu: www.wdal.pl
 
 

Re: Oczami Greenhorna


SPROSTOWANIE

Biorąc pod uwagę, iż na stronie nie można niestety zamieszczać komentarzy do wstawianych artykułów zdecydowałam się skorzystać z uprzejmości administratora i zamieścić swoja refleksje na temat artykułu: „Oczami Greenhorna”. Mimo, wielu nieścisłości, których dopuszcza się autor, długo zastanawiałam sie, czy faktycznie to robić. Jednak ostatecznie, stwierdziłam, iż artykuł ten jest tak krzywdzący dla nas wszystkich, dziewczyn z załogi Chopina, iż nie potrafię tego pozostawić bez komentarza.

Autor bowiem pisze: „Patrząc od strony sternika na taką pracę można dokładnie ocenić hart ducha załogi. Na samej górze i na zewnątrz pracują 100 % faceci, w połowie masztu faceci na 50 % a na pokładzie zostają kobiety.”

Nie jestem w stanie oceniać harta ducha załogi na tym rejsie, gdyż mnie samej na nim nie było, przepływałam jednak sama na statku baaardzo dużo (troszkę ponad 19 000 mil) i nie zdarzyło mi się, żeby kobiety stanowiły większość tych, którzy przy manewrach zostają na pokładzie. Wręcz przeciwnie. Dużo częściej okazywało się, iż to kobiety właśnie są wstanie pokonać wrodzony lęk wysokości i wkrótce biegać po rejach z równą wprawa jak stała załoga Chopina. Ponadto, na wielu rejsach to kobiety w załodze ‘szkieletowej’ przewyższały mężczyzn nie tylko jeśli chodzi o liczbę, ale także odwagę i chęć pracy. Bulwersowały się, gdy niektórzy oficerowie sugerowali, iż są do pewnych czynności za słabe i udawadniały, iż są w stanie ‘wypompować’ liny, nawet jeśli nie z taka sama lekkością to na pewno równie skutecznie, jak faceci. Kapitan, Adam Kantorysiński, wielokrotnie załamywał ręce patrząc na nas i stwierdzając, iż Chopin to staje się powoli statkiem ‘bab’, gdyż faktycznie, to my, dziewczyny dominowałyśmy w ostatnich latach na jarmarkach ‘Kieler Woche’ czy ‘Rostock’, podczas gdy, jak mówił „prawdziwych facetów już nie ma”. Ja oczywiście, nie chce posunąć się aż tak daleko i nie zamierzam tu forsować zdania, iż faceci są do niczego, czy że brakuje ich zupełnie. Absolutnie. Przyznaje, ze mnóstwo mamy na pokładzie kolegów niezastąpionych (nie wspominając nawet męskiej części załogi stałej!), bez których pływanie tam to już nie to samo. Uważam jednak również, że udowodniłyśmy nasza pozycje na tym statku na tyle, iż stwierdzenia tak bardzo krzywdzące i odbiegające od rzeczywistości jak te umieszczone w poprzednim artykule, należy szybko dementować!

Jako potwierdzenie moich slow, zamieszczam zdjęcie z Kieler Woche 2005!

Pozdrawiam serdecznie, Miotla

 
 

Oczami greenhorna


Wspomnienia z rejsu na STS Fryderyk Chopin . Żaglowce mają swój klimat. Już na pierwszy rzut oka widać, że są to bardziej statki niż jachty. Chaotyczny jakby się mogło wydawać gąszcz lin, wielkie przekroje masztów i rej, grube i twarde liny, wiele niespotykanych na jachtach urządzeń dają do zrozumienia, ze to jest inny świat, świat wielkich żagli i ludzi morza. Stałą załogę Fryderyka Chopina stanowią zawodowi marynarze, mimo, że wielu z nich spędziło szmat czasu na statkach albo kutrach, mają szacunek do żeglarzy a nie typową dla zawodowca (morskiego kolejarza) pogardę do amatorów jachtingu. Tutaj po prostu każdy robi swoje a żeglarzami muszą być wszyscy. Reje budzą respekt, podobnie z resztą jak bukszpryt. Nie wystarczy popatrzeć na zdjęcie żaglowca i powiedzieć ''nie ma sprawy wejdę'', trzeba stanąć na pokładzie w szelkach popatrzeć w górę i ruszyć. Na 23 członków załogi zdobyło się na to tylko 7 osób, podobno to i tak niezły wynik.

Pierwszy trening.
Po całym dniu uciech portowych w Kopenhadze przyszedł czas na przeszkolenie żeglarskie i trening na rejach. Pierwsza wachta wraz z oficerem objęła swoją pieczą fokmaszt i bukszpryt, druga śródokręcie wraz ze sztakslami i trapem a trzecia rufę i grotmaszt. Ilość lin w nagielbankach przerażała. Kto to wszystko jest w stanie zapamiętać ? Na burtach giejtawy i gordingi, dalej szoty i fały, pod masztem brasy, na dziobie kontrafały kliwrów, po bokach ich szoty i jeszcze halsy od foka a wszystko to w odpowiedniej kolejności licząc od środka na zewnątrz lub od lewej do prawej, chyba nikt oprócz bosmana tego nie zapamięta.

Na rejach.
Tester hardości ducha zwany także fokmasztem wygląda bardzo okazale, może dla tego, że Chopin przy swojej wielkości ma tylko 2 maszty a może dla tego, że trzeba będzie za chwilkę na te maszty wejść. Dość powiedzieć, że kiedy bosman wbiegał na fokreję po padunach i krzyczał z góry do załogi niczym dowódca na siwym koniu do swojej armii, na pokładzie dało się odczuć delikatną woń cykorii, zrobiło się cicho… ludzie stali w milczeniu na pokładzie z zadartymi do góry głowami i patrzyli na wyczyny rejowe, coś trochę w stylu hudiniego a może latającego cyrku z czasów socjalizmu. Tuuuutaaaaj daaaajeeeemy kroooooka z paaaduuuunóów naaaa pęęęrtęęęę krzyczał. To taki mały krok może o 1-metrowej długości. Tyle, że wykonany kilkadziesiąt metrów nad pokładem z jednej sznurkowej linki na drugą chybotliwą stalową. Kiedy już smagani wiatrem leżymy brzuchem na reji a pod naszymi stopami napręża się chybotliwa stalówka zdarza się, że w pewnej chwili wyskakujemy w górę przez reję, do przodu, bo kolega napiął linę na której stałeś i zapomniał powiedzieć wchodzę. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko a do noku reji i ostatniego sejzinga jest jakoś dziwnie daleko.Niektórzy mówili że dla nich największym problemem był brak punktów odniesienia bo wszystko kołysze się inaczej, pokład jest daleko i zatacza się jakoś tak w przeciwfazie, sajzingi do rozwiązania przed samym nosem, ślicznie wyglądający z tej perspektywy bukszpryt wraz z załogą tańczy w swoim własny rytmie a horyzont w jeszcze innym. Ja mam tylko rozwiązać sajzingi i wydaje mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Jaksztag to poręcz albo miejsce do którego przywiązuje się sajzingami żagiel. Pomyślałem że słowo jak to po angielsku fuj albo fee i wtedy zauważyłem na nim białą plamkę zostawioną przez mewę i chyba już wstępnie przez kogoś wytartą, bez namysłu postanowiłem również wytrzeć ją brzuchem – marynarska to rzecz, teraz i ja byłem fee. W poprzednim starciu z górnym marslem straciłem zamek od kurtki i przekonałem się, że żeglarskie czapeczki z daszkiem nie sprawdzają się na rejach, podobnie jak kalosze a ręce są pokłute przez jumprowe wszy (postrzępioną stalówkę) - trzeba było mieć rękawiczki. Patrząc od strony sternika na taką pracę można dokładnie ocenić hart ducha załogi. Na samej górze i na zewnątrz pracują 100 % faceci, w połowie masztu faceci na 50 % a na pokładzie zostają kobiety.

Klasa.
Klasa to świetlica w której odbywają się lekcje kiedy na Chopinie pływa szkoła pod żaglami. Jest tam telewizor, wideo, dvd wygodne siedzenia i atmosfera jak w kubryku żaglowca. Kiedy około 3 w mocy, przykryty wilgotnym kocem i na wpół śpiąc oglądałem tam po raz n-ty czas apokalipsy, podłoga wydawała się skakać po kilka metrów w górę i w dół. Obok leżały szelki żeby w razie czego jak najszybciej wbiec na reje. Do klasy wszedł ktoś z wachty i zatańczył na tle telewizora i tych wszystkich błysków i wybuchów, a może po prostu tylko się dziwnie zatoczył, po chwili rozległ się dzwonek – alarm do żagli. Do teraz nie udało mi się ustalić czy ta psychodeliczna dyskoteka zdarzyła się naprawdę, zmęczenie dawało o sobie znać.

Pan i władca na krańcach świata.
Pewnie wszyscy pamiętają scenę z tego filmu, kiedy francuski okręt wyłania się nieoczekiwanie z mgły i przepływając wokół rufy daje salwę prosto w zaskoczonych Anglików. My postanowiliśmy w ten sposób zapolować na Dar Młodzieży. Kiedy biała fregata stojąc na kotwicy przed portem w Kołobrzegu niczego się nie spodziewała, my wywiesiliśmy piracką banderę, przepłynęliśmy przy ich rufie i daliśmy ognia z największej armaty. Echo odbiło się od lądu a wiwatom z rej nie było końca. To musiało fajnie wyglądać z plaży. Przez radio dostaliśmy zaproszenie żeby stanąć obok na kotwicy. Na nas jednak czekała do złupienia kołobrzeska tawerna będąca własnością chiefa mechanika a nasz piracki okręt w odróżnieniu od Daru doskonale się do takiego portu zmieścił. Tego dnia zawiązało się kilka przyjaźni i załoga uległa przerzedzeniu. No cóż nie każdy urodził się piratem.

Kruzenstern.
Ten żaglowiec wygląda naprawdę pięknie. To kwestia wielkości, klasycznego ożaglowania fregaty i pewnie także malowania w stylu dawnego liniowca. Tam gdzie się pojawi stanowi od razu część krajobrazu i przywodzi na myśl dawne czasy a może starą widokówkę. Podobnie jak Chopin jest nie z tej epoki i kiedy koło niego przepływaliśmy niedaleko portu w Sassnitz wielu wiedziało już że wrócą pod wielkie żagle. Ja już też o tym wiem. Odmierzam czas do następnego rejsu - od teraz.

 
 

Jest ryzyko, jest zabawa


Majowa wyprawa Klubu Żeglarskiego „Mewa” żaglowcem Fryderyk Chopin

Pływanie żaglowcem może być ekstremalnym wyzwaniem, o ile ktoś chce pływać poważnie. Pracować na dużej wysokości na rejach, poznać takielunek – kilkaset stalowych i bawełnianych lin. Oczywiście można zabrać się także w charakterze pasażera. Wówczas warunki są prawie idealne. Toalety, szerokie koje. Może nie tak komfortowo, jak na promie, ale bezpiecznie, wygodnie i sucho.
Jednak większość tych, którzy poczuli nad sobą 1200 m2 żagli, po wyokrętowaniu mówi: JEST RYZYKO, JEST ZABAWA. I o to chodzi!


Kilkunastu członków pilskiego Klubu Żeglarskiego „Mewa” sprawdziło się w tygodniowym rejsie z Kopenhagi do Świnoujścia. Pogoda dopisała, humory też. Pozostało przyjemne uczucie pokonania własnych słabości, kiedy na wachtę wychodzić trzeba było w dwóch parach rękawiczek, czapce, trzech polarach i sztormiaku oraz niedosyt - że krótko. Łącząc jedno z drugim można ocenić, że rejs spełnił swoje zadanie: odsłonił nową stronę sztuki żeglarskiej oraz pokazał, że zimny Bałtyk w maju może dostarczyć mocnych wrażeń.


Bez przesady, pięknie
Rejs rozpoczął się od podróży promem ze Świnoujścia do Kopenhagi. Tam czekał na załogę Fryderyk Chopin – największy pływający bryg na świecie; bryg czyli konstrukcja piratów. Kilka razy zresztą pirackie predyspozycje okrętu zostały w trakcie rejsu sprawdzone.
Wysokie na 37 metrów maszty Chopina widać było na nabrzeżu Kopenhagi z daleka; statek stał naprzeciwko nowoczesnej opery miejskiej; przy bulwarze spacerowym wiodącym w kierunku Syrenki i prezentował się pięknie. Z polską banderą na rufie rzec można – dumnie. I nie ma w tym przesady…
Chopin, który aktualnie należy do Europejskiej Wyższej Szkoły Prawa i Administracji, do Kopenhagi przypłynął z Lizbony, prowadzony cały czas przez stałą, pięcioosobową ekipę oraz wymienną, czarterową załogę. Ostatnim etapem podróży wzdłuż wybrzeża Starego Kontynentu był odcinek: Kopenhaga – Świnoujście, który pokonali żeglarze z Piły oraz kilka osób z innych rejonów Polski.

Dlaczego to trudne?
Dlaczego pływanie żaglowcem jest trudne? Bo wymaga ciężkiej pracy na pokładzie, zwłaszcza przy małej – a taka sytuacja miała miejsce – obsadzie. Aby wykonać jakikolwiek manewr na żaglach, należy wybrać i poluzować kilkadziesiąt lin. Każda z nich jest gruba, ciężka, a bywa, że mokra. Pracuje się w rękawiczkach; alarmy do żagli budzą nawet kilka razy w nocy. Śpiącą załogę, z ciepła podgrzewanych o tej porze roku kabin, wyrywa ostry dzwonek brzęczyka i komunikat kapitana z radiowęzła. Po góra dwóch minutach ludzie ubrani: w zawiązanych butach i szelkach asekuracyjnych na plecach, meldują się na zimnym pokładzie. Mimo że wieje przeszywający wiatr; a noc przez pierwsze kilkadziesiąt sekund nie pozwala zobaczyć czubka nosa, należy szybko ruszyć do zadań. Z letargu wybudza głos bosmana, rzeczowy i nie dopuszczający sprzeciwu: "brasujemy reje foka do czarnych marek"- na przykład.
Komendy są zazwyczaj trudne do ogarnięcia, zwłaszcza w pierwszych dniach rejsu. Olinowanie i ożaglowanie to przez pierwsze trzy doby czarna magia.
Hasło: "cztery osoby na górną grotmarsreję" albo "gejtawy i gordingi fokbombramsla luzować" czy też "przygotować się do stawiania grottrumsztaksla" brzmi na początku bardziej jak żart, niż jak komenda. Jednak czas na odnalezienie konkretnego nagla (pałka na którą nałożona jest linka potrzebna do pracy) jest krótki. Kiedy już wiadomo, co należy zrobić, trzeba wykazać się siłą. Bywa, że linę ciągną trzy osoby, a kolejne dwie wybierają ją i okładają na naglu. Taką czynność należy powtórzyć w kilkunastu miejscach niemal równocześnie.

Sztuka latania
Jednak siła fizyczna to mało. Aby pływać na żaglach, należy wejść na reje. Inaczej nie postawi się, ani nie zroluje setek metrów płótna. Praca na rejach to największe – zwłaszcza dla świeżej załogi – wyzwanie. Pół biedy wejście po wantach - zwężającej się w górę drabince, po której „sztuka latania” każe wspinać się bez zabezpieczeń. Problem zaczyna się na końcu każdego „piętra”, czyli przy przejściu z wanty na taras masztu albo na pertę. "Perta" to luźna linka zaczepiona pod metalową belką rei. By na nią wejść, należy wykonać daleki wykrok; bywa że niemal szpagat, na wysokości kilkunastu metrów. Stojąc na percie, ciężar ciała trzeba przerzucić przez reję i w tej pozycji zbierać żagiel, zwisając prawie głową w dół. Po rejach bowiem nie chodzi się dla przyjemności, ale po to, by wykonać konkretną pracę. Dodać warto, że żagiel zwija się od masztu aż do noku rei – czyli do jej końca. Przejdzie kilku metrów po ruchomej lince, na dużej wysokości, przy silnie wiejącym wietrze i kołysaniu masztu kilka metrów w prawo i w lewo, to wyczyn. Na taką brawurę stać było zaledwie kilka osób z czarterowej grupy. Załoga stała „biega” oczywiście po rejach szybciej niż po lądzie – przynajmniej takie robi wrażenie...

Żaglowiec, jak magnes
Żaglowiec przyciąga tłumy. Kiedy cumuje przy nabrzeżu (rzadko kiedy, z powodu dużego zanurzenia, udaje się wejść do portu jachtowego), już stoją na nim wycieczki z aparatami i kamerami, gotowe, by fotografować się na tle burty. Zmęczonej załodze średnio uśmiecha się zazwyczaj sesja fotograficzna, ale poezja rejowca działa, jak magnez. Podczas cumowania w Sasnitz, na niemieckiej Rugii na przykład, na bulwarze zatrzymało się kilkadziesiąt osób, które robiły zdjęcia, zanim podano cumy na ląd.
W tej sytuacji nie sposób nie pełnić wacht przy trapie. Jeśli pilnujący mają dobry humor, pozwalają wycieczkom wchodzić na pokład (nigdy pod) i oprowadzają między linami. Na sesję zdjęciową turyści najchętniej wybierają dziób.

Wilki pełnomorskie
W stałej załodze Chopina pływa pięć osób. Kapitan, bosman, dwóch mechaników oraz kuk czyli kucharz. Każdy działa na pełnych obrotach. Kuk Marek na przykład co drugi dzień piecze świeży chleb, a zrobienie szarlotki, by dogodzić załodze, nie stanowi dla niego problemu. W przepastnych chłodniach trzyma zapasy warzyw, mięsa i ryb, których często nie musi uzupełniać. Ostatniego dnia rejsu załoga je na przykład barszcz ukraiński, z portugalskich buraków. Na stole pojawiają się też świeże ryby, bowiem pasją (sposobem na nudę?) zawodowej załogi jest wędkowanie, kiedy tylko udaje się postawić okręt w dryf.
Dwóch mechaników utrzymuje w stałej gotowości do pracy agregat, który razem z resztą maszyn zajmuje pół dolnego pokładu. Ale dzięki temu wewnątrz kabin i w mesie jest ciepło; na jachcie działają pralki, piece na prąd, video, a statek może być cały czas oświetlony. Bo pod pokładem pracuje mała elektrownia. Przede wszystkim jednak mechanicy zabezpieczają w „gotowości bojowej” silnik, ster strumieniowy; elektrykę jachtu i rozbudowane przyrządy nawigacyjne.
Bosman, którym od marca jest Dominik Pietrowski z Piły, ma najbardziej niewdzięczną pracę. Choć żartuje, że do postawienia 1000 m2 żagli potrzebuje zaledwie jednego palca, to on odpowiada za to, by załoga potrafiła wykonać każdą komendę; wiedziała co ciągnąć, a co i w jakiej kolejności luzować. Uczy także każdą świeżą ekipę chodzić po rejach i ewakuować się z pokładu na ponton. No i w końcu to jego dźwięk brzęczyka w pierwszej kolejności stawia na nogi i gna na zimny pokład.
Kapitan – Tomasz Ostrowski z Gdyni – manewruje 55-metrowym metrowym brygiem, jak małą łódką. Z precyzją i duża pewnością siebie. Ani razu podczas rejsu nie słychać jego podniesionego głosu, mimo to manewry wychodzą idealnie. Na szczęście zdaje się, iż na żaglowcach minęła epoka musztry wojskowej i załogę udaje się dyscyplinować profesjonalizmem, a nie krzykiem.
W funkcji oficerów wachtowych podczas pilskiego etapu rejsu pływali: Andrzej Mesojed (pierwszy), Zbigniew Romanowski (drugi) i Antoni Hanak (trzeci) – wszyscy z klubu Mewa.
Wiatr od rufy
Podczas wyprawy udaje się zwiedzić kilka urokliwych miejsc: wapienny klif na wspomnianej już Rugii; Christianso czyli kamienny archipelag wysp koło Bornholmu, na którym natknąć można się na resztki duńskiego więzienia dla kobiet.
Atrakcją rejsu jest także wystrzał armatni (jak na piracki okręt przystało) w kierunku Daru Młodzieży, kotwiczącego pod Kołobrzegiem oraz spotkanie z drugim co do wielkości na świcie żaglowcem - Kruzenszternem. Wrażenie robi też oddanie honorów banderą statkowi królowej duńskiej oraz łódź podwodna, która przez dobrą milę, w okolicach cieśnin, towarzyszy Chopinowi.
Jednak największą frajdą jest pływanie: wiatr od rufy, który majestatycznie wypełnia żagle.

Noc w koi
Życie na pokładzie ma swój rytm. Przy trzyzmianowym układzie wacht, do „pracy” trzeba wyjść co 8 godzin na 4 godziny. Cztery godziny spędzone na powietrzu, powiedzmy między godz. 00.00 a 04.00 lub między godz. 04.00 a 08.00, dają mocno w kość. Ciało przeszywa majowy chłód, na morzu połączony z mrożącym jeszcze o tej porze roku wiatrem. W ciągu ośmiu godzin wolnego (przerwanego zazwyczaj kilka razy alarmem) trzeba zdążyć się wyspać, umyć, przebrać, najeść. Jeśli do monotonnego układu wacht dołączy się dłuższa fala i silniejszy wiatr, pobyt na okręcie zaczyna przypominać pływanie latającym Holendrem. Załoga leży w kojach, pozamykana w kabinach. W mesie, na korytarzach i w sali telewizyjnej pusto. Tylko monotonne mruczenie agregatu przypomina o życiu. W trudnych warunkach – a przez dwa dni pilanie mieli okazję doświadczać także takiej przygody – wrażenie robią najprostsze gesty. Szklanka soku podana do koi i